top of page

SINGLE POST

Buty za tysiaka, czyli historia pewnej "miłości"...

Moje rysunki, malunki są odwierciedleniem pewnej rzeczywistości, stanu ducha, czy zobrazowaniem usłyszanej historii. Innym razem momentem zatrzymania, nabierania dystansu do otaczającego świata, ludzkich problemów.


To krótkie opowiadanie, to prawdziwa historia pewnej pary, osadzona w miejscach, które znam, w których byłam, które są mi bliskie. To jeden ze scenariuszy, jak skutecznie obrzydzić sobie życie i zniweczyć wspólne marzenia, które kiedyś połączyły dwoje kochających się ludzi.


Od WIELKIEJ MIŁOŚCI po OGROMNĄ NIECHĘĆ to nie charakterystyka upływającego czasu, to efekt braku dbałości o każdy wspólny dzień, do którego dochodzi czasem brak fantazji i codzienna rutyna, którą tak chętnie sobie fundujemy!


RUTYNIE mówię: "NIE"!... A namalowane buty to produkt tylko za 129 zł., prosto z Deichmann'a :)

Ale, do cholery buty nie mogą kosztować tysiaka! Ją nie kosztują, ma baba jakieś dziwne układy w sklepach: zawsze za 999 kupuje. Nabytek ostatniego tygodnia pasuje do niej jak ulał: pożółkła, pomarszczona, postarzana skóra wygląda jak Mariolka po latach kąpieli w solarium. Przykrótka spódniczka idiotycznie opina opasłe, rozlewające się biodra. Piegowaty, nieestetyczny dekolt kończący się prawie na wysokości pasa, którego nie ma, razi jak wykopana w ziemi bez powodu dziura. Za każdym razem, gdy na nią patrzę, mam mdłości. Bezrefleksyjne przekwitanie ubrane w młodość, w duże pieniądze. W moje pieniądze. Ubiór bez żadnego dopasowania, stylu, klasy śmieszy wszystkich. Wszystkich oprócz mojej bezkrytycznej żony. Zapach kpiny pojawia się wszędzie, gdzie stąpa z podniesioną głową i z tym kretyńskim zadowoleniem na tępej twarzy. Wybaczył bym jej jeszcze głupotę i brak gustu. Nigdy nie wybaczę wredności i chamowatego charakteru bazarowej baby. Patologicznej kłótliwości i wiecznego rozdarcia otworu gębowego. I tej nieustannie roszczeniowej postawy: tu i teraz, zaraz, najlepiej wszystko na raz.

Kolega po fachu, ceniony wrocławski architekt, chcąc wyrwać się z pogrążonego w jesiennej aurze miasta zaproponował męski wypad do Łodzi. Tak umiejętnie wychwalał plusy tego wyjazdu, że prawie uwierzyłem, że wybieramy się w inną strefę klimatyczną, o zgoła egzotycznej antropologii. Egzotyczna niestety, okazała się tylko Mariolka, która dotkliwie raniąc mnie sztucznymi paznokciami nie dała się wyprowadzić z mojego auta. Nie lubiąca długich, śmiertelnie nudnych w jej mniemaniu podróży, nagle zapragnęła liznąć świata sztuki i obejrzeć z nami przedstawienie „Sex”. To, że pełny tytuł brzmi „Sex, prochy i rock and roll” i jest monodramatem w wykonaniu takiej znakomitości, jak Bronisław Wrocławski niewiele ją obchodziło.

Kolega podjechawszy pod naszą podwrocławską, okazałą architektonicznie willę mojego projektu na widok różowej, fosforyzującej, ledwie zakrywającej tłuste pośladki panterki Cavalliego i żółtych, nie pasujących do niczego nowych kozaczków pobladł. Krztusił się i dusił, wymachując w dziwaczny sposób rękami. Położona na własnym czole dłoń, wyjaśniła sytuację. Gorączka i kaszel. Kaszel i gorączka. Choroba jakaś egzotyczna, wymagająca odpoczynku, łóżka i spokoju. Odjechał z piskiem opon i zapewne z ogromną ulgą, której nie dane mi było już zobaczyć. Zostałem sam, z zadowoloną Mariolką, której wielogodzinna podróż z tym „nudnym dupkiem” była nie w smak. Milczałem całą drogę, mój mózg atakował tylko piskliwy głos nie mogący zrozumieć, że jakiś tam Wrocławski nie gra we Wrocławiu, tylko w Łodzi. Reszty nie słyszałem, zatopiłem się w marzeniach o tej, której nigdy nie będę miał, pełnej klasy żonie Waldka.

Pierwszy rząd Teatru Jaracza wystawił mnie na kolejne pośmiewisko. Orzeszki, którymi częstował na początku przedstawienia aktor szybko mieszały się z ociekającą po brodzie śliną Mariolki i znikały w jej paszczy farbując pomadką zęby. Jej nieustanny, kretyński śmiech przytłaczał, wkurzał, doprowadzał do rozstroju nerwowego. Nie tylko mnie, innych też. Momentami śmieszne epizody nie bawiły. W ogóle. Sztuka piętnując szaleństwo rzeczywistości, podsycane przez chichot żony jawiła mi się wyłącznie ironicznie. Nie czułem żadnych wartości, konsumpcyjny świat obdarł mnie z jakiejkolwiek nadziei. Wbity w niewygodne krzesło, cierpiałem potwornie. Oczyma wyobraźni niszczyłam celebrycki świat pseudosław, pseudożon i psudoludzi. Mój świat. Świat w którym „żyjemy w ludzkim kiblu”- jak wyraził się bohater. Postanowiłem „spuścić wodę”… Nie czekając na płaszcz i Mariolkę wybiegłem z teatru.


c.d.n.


Maga

bottom of page