top of page

SINGLE POST

Czy artyści nie potrzebują filantropii?

Poruszył mnie ten tekst. Zaintrygował. Skłonił do refleksji nad organizacją rynku sztuki w Polsce i porównań, jak to jest na świecie. W Niemczech np. po zakupie obrazu, można go odliczyć od podatku. Ciekawe, prawda? Można i należy wspierać artystów, warto i trzeba uwrazliwiać nasze społeczeństwo na sztukę. Mozolnie wyrabiać gust. Czyżby naprawdę artyści nie potrzebowali filantropii? (to działalność osób bądź instytucji, polegająca na bezinteresownym udzielaniu pomocy finansowej lub materialnej potrzebującym.)


Z pewnością nie!


Potrzebują jasnych reguł. Warunków do funkcjonowania w sztuce i ze sztuki. Upowszechnienia się wizerunku sztuki, jako dostępnej szerokiej rzeszy zwykłych ludzi. Takich jak Ty, czy ja.


Zapraszam do lektury.


Artyści nie potrzebują filantropii Mikołaj Iwański*, Obywatelskie Forum Sztuki

Gdy Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej negocjowało porozumienie z największymi państwowymi galeriami sztuki, galerzyści komercyjni często twierdzili, że zagwarantowanie minimalnych stawek dla artystów za ich prace jest szkodliwe. Teraz warto pracować nad włączeniem artystów do systemu ubezpieczeń społecznych, a nie rozwodzić się nad indywidualnymi strategiami radzenia sobie z materialnymi warunkami ich pracy.


Czytając tekst Zofii Płoskiej i Łukasza Rondudy "Ekwiwalent pieniężny - artyści mówią o ekonomii podczas Warsaw Gallery Weekend", przecierałem oczy ze zdumienia. Uświadomiłem sobie, jak wiele jest jeszcze do zrobienia, żeby artyści mogli korzystać z najprostszych socjalnych zdobyczy - często jeszcze XIX-wiecznych.

Kontekst Warsaw Gallery Weekend trudno uznać za szczęśliwy do rozmowy o prawach socjalnych artystów. To skądinąd sympatyczna impreza mająca klony w innych polskich miastach, służąca przede wszystkim promowaniu galerii komercyjnych. A one zajmują się przede wszystkim sprzedawaniem sztuki - tak jak zaznaczają Zofia Płoska i Łukasz Ronduda, istnieje ich skrzętnie przestrzegana hierarchia. Od widocznych w wielu dużych miastach "high street art dealers" - sklepów z obrazami nazwanych ponad dekadę temu przez Łukasza Gorczycę i Michała Kaczyńskiego z galerii Raster "galmażerką" - po balansujących na granicy hipokryzji w związku z respektowaniem rozdziału światów sztuki i pieniądza elitarnych galerzystów pracujących z uznanymi artystami. Ten podział jest pozorny, gdyż świat rynku sztuki i świat kapitału od kilku dekad czują do siebie mocną miętę. Czarna materia nie musi być przedsiębiorstwem Obecność artystów na rynku sztuki nie ma charakteru podmiotowego. Są poddani różnorakim presjom, ich udział w przepływach pieniężnych kreowanych przez obrót sztuką jest skromny. Poza niewielkim gronem celebrytów rynkowych rozpościera się obszar finansowej niepewności i wykluczenia będący udziałem większości regularnie pracujących artystów. Autorzy tekstu mówią o artystach jako o przegranych transformacji, "elitarnych prekariuszach" - nie do końca mając świadomość, że recepta, którą im ordynują, jest jeszcze gorsza od choroby. Powołują się na Tymka Borowskiego, twórcę Czosnek Studia obecnego na przeglądzie "High Price" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Borowski prowadzi działalność gospodarczą, którą udaje mu się pogodzić z pracą twórczą - ale zalecanie artystom, by zakładali firmy, zostawmy entuzjastom lekko skompromitowanego pana z muchą. Kolektywowi Czosnek Studia udało się osiągnąć pewną stabilizację, ale to tylko pojedynczy przypadek, a nie atrakcyjna perspektywa dla innych czynnych artystów. Prekarność - elitarna czy szara - to wciąż stan ciągłej, wyniszczającej niepewności życiowej, która w każdej formie jest niemożliwa do zaakceptowania. Nie wiem, skąd autorzy zaczerpnęli informację o tym, że na mitycznej "zagranicy" większość uznanych artystów ma duże dochody ze sprzedaży prac. Oczywiście istnieje taka grupa, ale po pierwsze, jest nieliczna, po drugie, jej dochody są raczej nieregularne, a po trzecie, okres, kiedy są uzyskiwane, stanowi zwykle krótszy fragment ich kariery. Świat sztuki to raczej "czarna materia" opisywana przez przywoływanego w tekście Gregory'ego Sholette'a. To ludzie, którzy budują coś znacznie większego niż przedmiot zainteresowania rynkowego. To nieznani artyści ponoszący porażki twórcze, bez szans na wielkie kariery, tworzący hermetyczne wypowiedzi, przygotowujący kolejnych adeptów - anonimowi robotnicy sztuki. Pozbawieni widoczności, którą uzyskują jedynie nieliczni, swoją pracą i obecnością umożliwiają zaistnienie nielicznym gwiazdom. Są czarną materią, od której może odbić się światło tych gwiazd - bez nich zniknęłoby w próżni. Bardzo łatwo można zlekceważyć ich rolę, ale to na ich ramionach opiera się konstrukcja świata sztuki. Biskup Malthus wiecznie żywy Narracja konstruowana przez Płoską i Rondudę przypomniała mi jeden z najciemniejszych okresów myśli ekonomicznej - maltuzjanizm. Thomas Malthus na początku XIX wieku, wychodząc z podobnie protekcjonalnych przesłanek wzmocnionych dodatkowo silnymi uprzedzeniami klasowymi, stworzył doktrynę mającą ograniczyć przeludnienie biednej angielskiej wsi. Malthus, anglikański duchowny, zalecał daleko idącą wstrzemięźliwość seksualną i kontrolę urodzeń. Sprzeciwiał się wszelkim formom pomocy społecznej, gdyż w jego opinii reprodukowały one biedę, zachęcając do rozmnażania, chociaż jednostkową filantropię ze strony arystokratów uznał za wskazaną. Słabym punktem jego podejścia było nieprzewidzenie rewolucji przemysłowej, która na jakiś czas odesłała jego zdehumanizowane, klasistowskie pomysły do kosza. Kiedy Płoska i Ronduda przytaczają liczby świadczące o przeludnieniu świata sztuki (angielska wieś), krytycznie przywołują zjawisko "pędu na akademie" artystyczne (kontrola urodzin?) oraz zniesmaczają się modernistycznym paradygmatem zakładającym wykorzystanie środków publicznych i wsparcie dla artystów (pomoc społeczna?), widzę, że duch biskupa Malthusa nie jest martwy. A powinien być, gdyż znajdujemy się w stagnacji wywołanej kryzysem finansowym spowodowanym przez pomysły o wiele bardziej uwrażliwionych humanistycznie ekonomistów niż on. Duże instytucje chcą sprzyjać artystom? Sprawdźmy Zagwarantowanie artystom minimalnych wynagrodzeń w miejsce całkowicie uznaniowych lub ich braku to właśnie odpowiednik rewolucji przemysłowej, która zmiotła diagnozę maltuzjańską z historii. Członkowie Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej, blisko rok temu przystępując do negocjacji porozumień o minimalnych wynagrodzeniach dla artystów wizualnych, postanowili sprawdzić, czy deklaracje o sprzyjaniu artystom przez duże instytucje są prawdziwe. W wielu przypadkach, np. w krakowskim MOCAK-u, spotkaliśmy się ze zdecydowaną odmową. W innych przypadkach negocjacje utknęły w miejscu - dlatego przekonanie kluczowych instytucji do porozumienia uznaliśmy za sukces. Ostatecznie porozumienie gwarantuje skromne kwoty za m.in. udział w wystawie zbiorowej (300-800 złotych), przygotowanie wystawy projektowej (1200-1800 złotych) i honorarium za wystawę indywidualną (2500-3600 złotych). Wśród stron porozumienia znalazły się warszawska Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki w Warszawie, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi, galerie miejskie Arsenał w Poznaniu i Białymstoku, Bunkier Sztuki w Krakowie, BWA w Tarnowie oraz CSW Kronika z Bytomia. Wiele instytucji, które nie podpisały porozumienia, również zaczęło wypłacać honoraria artystom, co jest niewątpliwie skutkiem działań podjętych przez Forum. Co ciekawe, galerzyści komercyjni często twierdzili, że rozwiązanie gwarantujące minimalne stawki dla artystów za ich prace jest szkodliwe. Nie wiem, czy również uważali sporadyczne wypłacanie wynagrodzeń za filantropię, a nie przedmiot twardego zobowiązania, czy po prostu docenili korzyści płynące ze współpracy z artystami gorzej uposażonymi, o mniejszej sile negocjacyjnej. Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej od początku tego roku prowadzi rozmowy z Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej reprezentowanym przez wiceministra Radosława Mleczkę. To przygotowawczy etap prac nad włączeniem artystów do systemu ubezpieczeń społecznych (emerytalnych, zdrowotnych, rentowych etc.). Do rozmów tych udaje się angażować coraz większą reprezentację środowisk i zawodów artystycznych. Kiedy przygotowywaliśmy strajk artystów w 2012 r., mieliśmy przekonanie, że rozpoczyna się długi marsz w kierunki realizacji najbardziej elementarnych postulatów - dziś jesteśmy naprawdę zdecydowanie dalej. Wskazywanie na indywidualne strategie radzenia sobie z materialnymi warunkami pracy przez artystów - jak robią to Ronduda i Płońska - jest tak naprawdę próbą zawracania pozytywnych procesów do punktu wyjścia. Peryferyjna świadomość i rachityczny rynek Płoska i Ronduda pytają, dlaczego nie spełniła się nadzieja, jaką niosło ze sobą oczekiwanie na ustanowienie rynku sztuki po przemianach 1989 roku. Może dlatego, że nigdy na dobrą sprawę nie powstał? A jego peryferyjne wydanie, z jakim mamy do czynienia od kilku lat, nie jest de facto rynkiem, ale lokalnym obrotem o skromnym zasięgu. Ten stan peryferyjnej świadomości wyraża się również w nieznośnym micie o samofinansującej się sferze sztuki. Z pewnością byłoby tak samo ciężko artystom, jak i dużym publicznym instytucjom, gdyby musiały pozyskać od sponsorów np. 80 proc. rocznego budżetu. W efekcie tekst Płoskiej i Rondudy to zestaw dobrych rad dla potraktowanych protekcjonalnie artystów, by pogodzili się z dokonaniami pop-artu i rozważyli szybki kurs robienia stron internetowych. Chyba że są tak dobrzy, by sprzedawać swoją sztukę - bo nawet ten rachityczny rynek jest nieomylny i na pewno ich doceni. Już pod koniec lat 60. Jerzy Ludwiński - jeden z największych polskich teoretyków sztuki - wskazał, że polska rzeczywistość wystawiennicza to rodzaj pustej skorupy. Instytucje poświęcone rynkowi - jak salony wystawiennicze, konkursy z jury, budowanie hierarchii - funkcjonują niczym pusta skorupa niewypełniona rynkową treścią. Od czasu, gdy zacząłem zajmować się rynkiem sztuki, mam wrażenie, że rozpoznanie Ludwińskiego jest ciągle trafne i aktualne. Jednym z dowodów na tę aktualność jest operowanie przez Płoską i Rondudę argumentem rynkowym służące jedynie odruchowemu przerzucaniu winy na artystów, którzy nie są w stanie zaspokoić swoich podstawowych potrzeb materialnych ze sprzedaży prac. To dobrze znany mechanizm prywatyzowania niepowodzeń - sprowadzania systemowych dysfunkcji do prywatnych porażek. Podobnie jak kwalifikacje i zaangażowanie pielęgniarek nie mogą być wskazywane jako przyczyna ich chronicznie niskich wynagrodzeń, tak samo wina za niedziałanie mechanizmu rynku sztuki nie może być przerzucana na artystów. Wskazany przez Ludwińskiego mechanizm to również podstawa wygodnego uzasadnienia odmowy wypłacania artystom honorariów przez publiczne instytucje. Wskazują one zawsze rynek jako miejsce, gdzie artyści powinni monetyzować wytworzoną poprzez współpracę z tymi instytucjami wartość symboliczną. Swój niechlubny udział ma w tym również MSN, które co prawda sygnowało porozumienie o wynagrodzeniach dla artystów, ale bez klauzuli dotyczącej prac wideo. Tymczasem sposób pozyskania prac (bezpłatny z prawem do upublicznienia) do wideoteki Muzeum, do dziś budzi żywe kontrowersje wśród wielu artystów. Również tych uznanych i mających dobrą pozycję rynkową. Wysoka cena za wariant komercyjny Warto zauważyć, że sztuka w Polsce generalnie zawsze doskonale radziła sobie bez komercyjnego rynku. I choć od pewnego czasu wydawało się w jakiś niewypowiedziany sposób, że rynek stanowi niezbędny element relacji wewnątrz świata sztuki, to chyba za bardzo przeceniamy jego rolę. Cena, która wiąże się z realnym uobecnieniem jego elementów, jest zbyt wysoka. Doceńmy to, że nasz kraj jest częścią dużej europejskiej struktury politycznej, która - pamiętając dramatyzm wielkiego kryzysu lat 30., nędzę leseferyzmu oraz wojnę, która zakończyła ten mroczny okres - zbudowała silny system instytucji publicznych. Kultura, podobnie jak nauka czy ochrona zdrowia, nie poddaje się komercjalizacji w stopniu, który mógłby pozwolić jej realizować swoją misję w oparciu o zasady czysto rynkowe. Owszem, niektóre badania naukowe można sprzedać, niektórzy lekarze potrafią zarobić duże pieniądze na powiększaniu biustów (u kobiet) lub zmniejszaniu (u mężczyzn), tak jak niektóre z prac pokazywanych w galeriach mogą być sprzedane. Niemniej te trzy najbardziej oczywiste gałęzie sektora publicznego z zasady robią o wiele więcej, niż jest w stanie zaabsorbować prosty mechanizm komercjalizacji i utowarowiania. Świat sztuki sam w sobie jest wystarczająco brutalny i nie trzeba dodatkowo dawać w eventowej (sprzedażowej) atmosferze Warsaw Gallery Weekend przyzwolenia na utrwalanie ewidentnie patologicznych relacji. Naturalna w tym kontekście, pełna rażących uproszczeń gloryfikacja rynku nie sprzyja rozmowie o statusie artysty i o procesach, które zostały uruchomione ponad dwa lata temu działaniami Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej, a później również Komisji Środowiskowej Pracownicy Sztuki przy OZZ Inicjatywa Pracownicza. Artyści potrafili zorganizować się sami, bez wsparcia innych, bardziej uprzywilejowanych grup lokalnego świata sztuki, i w tym tkwi siła podejmowanych przez nich działań. Nie zamykajmy tego w banalną i protekcjonalną narrację o tym, że bywa różnie, dlatego najlepiej przeprosić się z kapitałem i założyć firmę. Lepiej już milczeć. Niech WGW pozostanie po prostu świętem prywatnych galerii, których etatowi kuratorzy najbardziej prestiżowej instytucji sztuki w Polsce naprawdę nie muszą wyręczać w dziele rynkowego dyscyplinowania artystów. *Dr Mikołaj Iwański - ekonomista, członek sekretariatu Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej oraz prezydium Komisji Środowiskowej Pracownicy Sztuki OZZ Inicjatywa Pracownicza, adiunkt na Wydziale Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie


Źródło: Portal: wyborcza.pl, 08.12.2014 r.

bottom of page